Image: ARROW DOWN

Cukrzyca okazała się dla mnie prezentem od losu

Na podstawie wywiadu z Jakubem Pawlikowskim opublikowanym w Pielęgniarce Diabetologicznej 4/2015.

Jakub był załamany, gdy powiedziano mu, że już nigdy nie będzie wbiegał na szczyty. Nie uwierzył jednak w to, że choroba zakończy jego przygodę ze sportem. Nie poddał się, nie zrezygnował z gór, nadal realizuje swoje pasje. Bierze udział w projekcie „5000 metrów nad poziomem cukru”.

Rozmawiał Jerzy Bolesławski

Jerzy Bolesławski: Panie Jakubie, Pana niezwykła wręcz aktywność sportowa jest imponująca. Czy tak było zawsze?

Jakub Pawlikowski: Odkąd sięgam pamięcią, uprawiałem sport. To „pokarm” dla mojego ciała. Dla duszy jest nim filozofia, poezja, mitologia. Dużo czytam – od literatury popularnonaukowej i naukowej po fantastykę i fantasy. Lubię Tolkiena. Co do sportu…

Jak na Zakopane zaczynałem nietypowo, bo od łyżew. Próbowałem swoich sił w hokeju

na lodzie. Potem jeździłem na rolkach. Do tej pory jeżdżę na deskorolce. Naturalną koleją

rzeczy, jako że zimy mamy w Zakopanem śnieżne i długie, spróbowałem snowboardu.

Tę dyscyplinę uprawiałem już jako zawodnik. Największe sukcesy odnosiłem w jibbingu

miejskim, czyli jeździe po rurkach. Od dzieciństwa ćwiczyłem też rożne sztuki walki: karate tradycyjne i kyokushin. Potem na krótko zająłem się boksem, a gdy ćwiczyłem pięściarstwo, zacząłem biegać. Było to mniej więcej sześć lat temu. Porzuciłem sztuki walki, bo bieganie całkowicie mnie pochłonęło. Aż wreszcie trafiłem na bieganie górskie. Zaraził mnie nim Andrzej Bargiel, utytułowany mistrz biegów górskich, rekordzista ekstremalnej trasy na Elbrus – z przewyższeniem wynoszącym 3242 metry – którą pokonał w czasie 3:23:37. Spotkaliśmy się, gdy prowadził intensywny trening przed sezonem skitourowym. Zobaczyłem przed sobą człowieka, który potrafił wbiegać pod najwyższe góry. Też tak chciałem.

Zaczął Pan spędzać bardzo dużo czasu w lesie i w górach…

…i wtedy mój organizm nagle mnie zawiódł.

Co się stało?

We wrześniu 2013 roku zacząłem nagle tracić siły, szybko się męczyłem, wciąż chciało mi się pić, dużo sikałem… Wciąż starałem się dużo trenować, a pomimo to spadła mi masa mięśniowa. Straciłem ponad 12 kilogramów. Spaliłem całą tkankę tłuszczową, więc organizm zaczął spalać mięśnie. O tym dowiedziałem się jednak później. Sygnał alarmowy pojawił się w dniu, w którym biegłem trasą treningową z Kuźnic przez Czarny Staw Gąsienicowy na Zawrat. Wciąż przystawałem, musiałem odpoczywać co kilkadziesiąt metrów, chciało mi się pić. To nie zdarzało się w przypadku wcześniejszego

pokonywania trasy. Z najwyższym trudem dobiegłem do celu. Wtedy postanowiłem pójść do lekarza. Następnego dnia rano obudziłem się odwodniony i maksymalnie osłabiony. Gdy wstałem z łózka, przed oczami pojawiły mi się mroczki. Musiałem usiąść i odczekać chwilę, by nabrać sił do wstania. Koszmar! Pojechałem do lekarza, który rutynowo wysłał mnie na badanie krwi. Okazało się, że mam duże stężenie cukru we krwi, wobec czego badanie powtórzono. Wynik się nie poprawił. Natychmiast odesłano mnie do zakopiańskiego szpitala.

Na oddziale przeleżałem pod kroplówką cztery dni. Po czym pojechałem do Krakowa – do Kliniki Chorób Metabolicznych Szpitala Uniwersyteckiego.

Jak Pan sobie poradził z nową sytuacją? Pan – sportowiec i wyczynowiec – ląduje bez sił w szpitalnym łóżku?

Szpital w Zakopanem mnie zdołował. Za to w Krakowie od początku sprzyjało mi szczęście. Tak się złożyło, że do pani doktor w izbie przyjęć dotarłem o dość późnej porze, a ona dokądś się spieszyła. Zaproponowałem, że przyjdę nazajutrz, ale lekarka – spojrzawszy na wyniki moich badań – stanowczym tonem powiedziała, że sprawę trzeba załatwić natychmiast. I że wobec tego skieruje mnie do innego lekarza. Tak trafiłem do swego wybawcy – cudownego

człowieka i świetnego specjalisty – dr. Przemysława Witka. Na co dzień zajmuje się on wprawdzie problemami cukrzycy u kobiet w ciąży, ale otoczył opieką także i mnie, jak na lekarza diabetologa przystało. Chciałem z nim tylko porozmawiać o chorobie, o tym, co mnie czeka i czy naprawdę to koniec mojej przygody ze sportem. I znów, po raz kolejny, pomógł mi przypadek. Albo niebiosa. W gabinecie dr. Witka wisiał kalendarz z pięknym górskim widokiem. Powiedziałem, że to ładne ujęcie z Tatr i nazwałem szczyt widniejący na zdjęciu. To zainteresowało lekarza, bo okazało się, że dr Witek też jest miłośnikiem gór i wspinaczki.

Opowiedziałem mu o swoim bieganiu po górach. Znaleźliśmy wspólny język, co później zaowocowało pełną współpracą pacjenta z lekarzem.

Co było dalej?

Dr Witek, by dokładniej mnie przebadać, położył mnie na tydzień na oddziale. W tym czasie odbyłem pełne szkolenie dotyczące mojej choroby. Dokładnie przeczytałem książkę o cukrzycy typu 1. Personel medyczny rozmawiał ze mną o diecie, o przelicznikach, kaloriach i węglowodanach, tłuszczach i białkach, insulinie, działaniu trzustki, samokontroli i aktywności

fizycznej, a ja – dzięki wcześniejszej lekturze – mogłem zadawać szczegółowe pytania. W Krakowie niczego mi nie brakowało. Pani dr Beata Wilk, która zajmuje się mną od czasu pobytu w szpitalu krakowskim, uspokoiła mnie, przekonując, że będę mógł żyć niemal tak jak dotąd. To było dla mnie niezmiernie ważne. Kto wie, czy nie najważniejsze. Że ktoś ze mną rozmawiał o sporcie, aktywności – o tym, że nie jest zakazana, a wręcz nieodzowna. Że ktoś

znalazł czas, by mnie podnieść na duchu. Uważam, że dla każdego człowieka, a szczególnie dla młodego, taka rozmowa po usłyszeniu diagnozy jest kluczowa.

Wspomniał Pan o ingerencji niebios…

Zostałem wychowany w tradycyjnej rodzinie katolickiej. Moje zainteresowania filozoficzne popchnęły mnie do szerszego, a może po prostu innego niż klasyczne, pojmowania Boga. Poszukiwałem Go i poszukuję do dziś. Interesują mnie problemy duchowe, nie uciekam od nich, próbuję sam sobie z nimi dawać radę. Bardzo mocno wierzę w Opatrzność, w to, że ktoś nad nami czuwa. Może odczuwam to tak silnie, bo przebywając w górach, jestem bliżej natury i wyzwań, jakie przed nami stawia? Wchodząc do krakowskiej kliniki byłem załamany

tym, co usłyszałem w Zakopanem. Opuszczając ją, byłem tak szczęśliwy, że niemal popłakałem się z radości. Odzyskałem wiarę w siebie, w przychylność niebios.

Naprzeciwko szpitala stoi kościół z wielką figurą Chrystusa, który rozpościera ręce. Wydało mi się wtedy, że chce mnie objąć. Ogarnęła mnie jakaś euforia. Poczułem, że po prostu musiałem trafić do tej kliniki, że nie mam się już czego bać, że jestem w dobrych rękach. I że wszystko będzie dobrze. Do dziś pamiętam ten moment. Takie uniesienie nie zdarza się codziennie…

Gdzie, Pańskim zdaniem, powinni szukać oparcia młodzi diabetycy, którzy nie trafiają od razu na dobrych lekarzy?

Pamiętajmy, aby nie ufać wszystkim lekarzom bez zastanowienia. Jeśli coś niepokoi, szukajmy innych rozwiązań. Znajdźmy innego lekarza, czytajmy książki. Należy słuchać

także swojego organizmu – trzeba się skupić na swoim ciele, doświadczać, by się go nauczyć. Nie można wstydzić się strzykawek, ampułek, glukometru, pomp. Ja na początku myślałem, że wyglądam jak ćpun, gdy wyciągałem swoje terapeutyczne akcesoria. Potem mi przeszło.

Jak sobie radzić ze stresem i strachem?

Receptę na to, jak nie poddać się depresji, każdy musi chyba znaleźć sam. Nie ma jednego rozwiązania dla wszystkich. Ja byłem załamany, gdy powiedziano mi, iż nigdy już nie będę biegał po górach. Pomógł mi upór. Nie uwierzyłem, że tak nagle miałaby się zakończyć moja przygoda z tym sportem. Dla mnie cukrzyca okazała się wielkim, wielkim prezentem! Może to brzmieć dziwnie, ale uważam, że dzięki niej zyskałem ogromną świadomość swojego ciała. Wiem dzisiaj, czego ono potrzebuje – jakich składników odżywczych i w jakiej ilości. Ponieważ od wielu lat nie jem mięsa, od dawna zwracam uwagę na to, co mam na talerzu.

Dzięki temu łatwiej mi teraz układać dla siebie dietę cukrzycową. Zdecydowanie najlepszą

receptą na walkę z depresją, stresem i strachem jest pasja. Można się w niej spełniać,

poświęcać jej wolny czas i nie myśleć o cukrzycy. Pasja otwiera w nas i przed nami przestrzeń duchową oraz myślową. Dla diabetyków dobrą pasją jest sport, ponieważ aktywność pomaga walczyć z cukrzycą. Dobrze jest również przed kimś się wygadać. Wyrzucić z siebie żal, że cukrzyca dotknęła akurat mnie, ale nie użalać się nad sobą. Ważne, by moc wyartykułować

wszystkie obawy, lęki, zadawać pytania. Ja miałem bardzo dobry kontakt z moją dziewczyną Anią, rodziną oraz bliskimi, którzy mnie wspierali i pozwalali mówić. Serdecznie im za to dziękuję. I jeszcze jedno – nie oczekujcie od życia zbyt wiele. Dzięki temu będzie mniej rozczarowań, a więcej przyjemnych zaskoczeń.

Co chciałby Pan przekazać lekarzom i pielęgniarkom?

Pamiętajcie, że cierpimy. W mniejszym lub większym stopniu, ale cierpimy. Nauczcie się nas słuchać! I mówcie nam wszystko o chorobie i o jej leczeniu. My zawsze słuchamy was wnikliwie. Pomóżcie nam poznać samych siebie. Pamiętajcie, że młodzi ludzie są wrażliwi i musicie być wobec nich dobrymi psychologami. Chciałbym, aby powstał program warsztatów z psychologii dla lekarzy i pielęgniarek. Pacjent przychodzi przecież do lekarza jako do osoby, która ma olbrzymią wiedzę na temat jego dolegliwości. Sam jest jak czysta kartka, na której lekarz może zapisać historię jego choroby. Ale przedtem lekarz powinien uważnie pacjenta wysłuchać. I wiedzieć – to mówię wszystkim pracownikom służb medycznych, nie tylko lekarzom – że ta kartka jest pomięta ze zmęczenia, pognieciona cierpieniem, naddarta bólem. Gdy lekarz słucha pacjenta i mówi do niego, kartka się prostuje, wygładza. I można przystąpić do jej zapisywania.

Jak przy górskich wyzwaniach sprawuje się Pański sprzęt – glukometr i pompa?

Oj, bywało rożnie… Używam glukometru Contour Link, który normalnie zachowuje się bez zarzutu, ale w ekstremalnych warunkach czasami odmawia współpracy. Szczególnie nie lubi zimna i dużej wysokości. Dr Witek namówił mnie na pompę, za co jestem mu bardzo  wdzięczny. Nie wyobrażam sobie stosowania penow podczas ostrego biegania po górach. A tak, wiedząc, jaki wysiłek mnie czeka w najbliższym czasie, ustawiam sobie odpowiednie dawki insuliny i o nic się nie muszę martwić. Konstruktorów pomp chciałbym jednak poprosić o wymyślenie termiczno-wodoodpornej obudowy. Pomp używa coraz większa liczba sportowców i muszą się one sprawdzać w coraz trudniejszych warunkach. Może jakiś futerał? Nieprzemakalny, sztywny i zachowujący ciepłotę? Ja sam robię sobie takie wodoodporne saszetki, bo gdy się wspinam, zmienia się wilgoć otoczenia i pompa zaczyna szwankować. W dodatku non stop łamią mi się stosowane przy pompie plastikowe klipsy